niedziela, 4 września 2011

Fuzz Manta - "Smokerings"

Fuzz Manta podczas koncertu.

        W końcu naszła mnie chęć, żeby napisać coś nowego. A motywację, o czym sami się przekonacie, miałem niebanalną. Wrzuciłem na warsztat zespół i album, który bardzo mnie zaskoczył. Znalazłem ów w bibliotece RYM kolegi Wiktora (z bloga The Man That Follows Hell), który to jak się okazało, sam nie zdążył jeszcze go przesłuchać. Przyciągnęła mnie do niego okładka...

Okładka albumu "Smokerings".

        ...która, trzeba przyznać, jest bardzo pomysłowa i zachęcająca, natomiast zobowiązująca nazwa zespołu i albumu jeszcze bardziej mnie intrygowała. Ta duńska grupa nagrała go w 2009 roku. Pomimo tego muzyka na nim zawarta brzmi jakby była żywcem wyjęta z lat 70-tych, podobną drogą poszedł szwedzki projekt Graveyard (który momentami brzmi w stylu Led Zeppelin). Skandynawowie podążają bardzo ciekawą drogą. Do chlubnych tradycji nigdy nie dość nawiązań. A jak!

        Już od pierwszego utworu "Cage Of Glass" czujemy mocne, pełne energii uderzenie typowe dla stonerowego grania, utwór w swej optymistycznej wymowie przypomina mi dokonania grupy Fu Manchu. Kobiecy wokal, raczej nietypowy dla takiej muzyki, okazuje się świetnym uzupełnieniem muzyki, choć wokalistka nie ukazuje tu w pełni swoich zdolności, prawdopodobnie dlatego, że szybkie tempo i dość prosta linia melodyczna nie pozwala na zbyt wiele witruozerii.

        Kolejny, jeden z najdłuższych numerów na płycie, "Night Fright" rozpoczyna się bardzo mocno nafuzzowanym riffem, z widocznym ciężarem basu jemu akompaniującemu, we zwrotkach robi się spokojniej, co tworzy bardzo przyjemny klimat, zwłaszcza że towarzyszy mu miły dla ucha wokal. Refren zaś jest dość chaotyczny i lekko psychodeliczny, acz niepozbawiony ciężkich gitarowych uderzeń, solówki w tym kawałku grane są w bluesowym stylu. Na zakończenie wszystko nabiera tempa aby z hukiem się zatrzymać.

Lene - wokalistka.
        Refren "The Killer" jest niezwykle nasiąknięty optymizmem, ten nieśmiało rozpoczynający się utwór, jest esencją klasycznie stoner rockową, z typowym "jękiem" gitary kończącym riff, w tle słychać zaś solidny bas. Dosadna solówka podkreśla niemal wakacyjny nastrój, jaki można odczuć słuchając tej muzyki. Następnie nadchodzi czas na solo perkusji, której wyjątkowo "rytm" co jakiś czas nadają przypominające o swojej obecności gitary.

        Jeśli taką muzykę puszczanoby w radiu, to "Strange Day" byłby moim zdaniem pierwszym z tego albumu, który by tam trafił. Nie znaczy to bynajmniej, że jest kiepski czy też, że mu czegoś brakuje. Jest bardzo soczysty. Ma wybitnie melodyjny i pełen polotu refren, co też często jest jedynym wyznacznikiem radiowych "hiciorów" (chociaż przyznać niestety trzeba, że większości brakuje nawet tego).

        Następny kawałek zwie się "Desire". Po osobliwym wstępie, w którym styl śpiewu przypomina lekko styl wokalistki Jefferson Airplane, rozwija się dość chaotycznie, perkusja w tle jest bardzo niespokojna, zaś riff gitarowy bardzo udziwniony. Zakończnie zaś oparte jest na patencie rodem z "Supa Scoopa And  Mighty Scoop" (super?)grupy Kyuss.

        "Smoke Rings" to utwór nie tyle spokojniejszy, co mniej entuzjastyczny w brzmieniu. Niemniej jego tempo jest zmienne. Pierwsza solówka jest niewyraźna i nieco sentymentalna, druga zaś jest o wiele bardziej wyraźniejsza i żwawsza, co w efekcie daje nam doznania naprawdę miłe dla ucha.

        Wracamy do krainy zdecydowanego, krzepkiego, basowego stonera wraz z pierwszymi dźwiękami "Mysterious Thoughts". Przewodni riff ma bardzo dziarską wymowę, szczególnie po stosunkowo spokojnym refrenie, w który zaangażowany jest chórek oraz organy. Wokalistka natomiast swoją bardzo ciekawą barwą głosu podkolorowuje dźwięk pełen dobrych fluidów. Główna solówka utworu przesądza o zbliżającym się końcu utworu, a ten według starej dobrej maniery kończy się jeszcze raz zagranym przewodnim riffem.

        Słysząc rozpoczęcie utworu "Sickness" mamy wrażenie, że to utwór sludge'owy. Cóż, w rzeczywistości może nie jest to utwór o aż takim ciężarze, jednakowoż przez mniej-więcej dwie pierwsze minuty, przed wejściem galopującego riffu (który przywodzi mi na myśl szybką jazdę po autostradzie) można być o tym niemal przekonanym. Solówka przypomina mi typowe brzmienia dla stylu rockabilly. Ten kawałek to w rzeczywistości kawał ciężkiej muzyki.

        Słuchacz uspokaja się zdecydowanie słysząc pierwsze dźwięki "Who Sees You?", które oscylują między bluesem a pustynnymi brzmieniami. Ciepły kobiecy wokal oraz klawisze w tle, obecne w refrenie, powodują jeszcze łagodniejszą wymowę utworu, choć gitary w żadnym wypadku nie mają "fajrantu" w czasie jego trwania. Bardzo wyrazista linia basu nie ustępuje nawet wykwintnie rzewnej solówce, co aż prosi się o wizualizację w postaci pełnego kontrastów krajobrazu o zachodzie słońca.

        Album całe szczęście nie kończy się na tzw. "smętach", zwieńczeniem jego jest doprawdy żywiołowy utwór, kolejny już na płycie, podczas którego chciałoby się siedzieć w starym Chargerze, Mustangu czy Pontiacu bądź na zakurzonym chopperze pędzącym po opuszczonych szosach. Numer ten, a zarazem cały album, zakończony jest "męczeniem" instrumentów, po nim zaś następuje łupnięcie i lekko arogancki śmiech wokalistki kończący definitywnie płytę.

        Reasumując (czego nie lubię robić) - album ten to kupa oldskulowych kawałków w sam raz na poprawę nastroju tudzież rozładowanie emocji. W rzeczywistości muzyka jaką gra Fuzz Manta to miks gatunkowy drgający między bluesem, hard rockiem, stoner rockiem i klasyką gatunku. Póki co to najlepszy duński projekt muzyczny jaki słyszałem i liczę na to, że jeszcze usłyszę coś lepszego. Polecam.

        Do posłuchania:

I. Night Fright

II. Sickness

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz