niedziela, 4 września 2011

Fuzz Manta - "Smokerings"

Fuzz Manta podczas koncertu.

        W końcu naszła mnie chęć, żeby napisać coś nowego. A motywację, o czym sami się przekonacie, miałem niebanalną. Wrzuciłem na warsztat zespół i album, który bardzo mnie zaskoczył. Znalazłem ów w bibliotece RYM kolegi Wiktora (z bloga The Man That Follows Hell), który to jak się okazało, sam nie zdążył jeszcze go przesłuchać. Przyciągnęła mnie do niego okładka...

Okładka albumu "Smokerings".

        ...która, trzeba przyznać, jest bardzo pomysłowa i zachęcająca, natomiast zobowiązująca nazwa zespołu i albumu jeszcze bardziej mnie intrygowała. Ta duńska grupa nagrała go w 2009 roku. Pomimo tego muzyka na nim zawarta brzmi jakby była żywcem wyjęta z lat 70-tych, podobną drogą poszedł szwedzki projekt Graveyard (który momentami brzmi w stylu Led Zeppelin). Skandynawowie podążają bardzo ciekawą drogą. Do chlubnych tradycji nigdy nie dość nawiązań. A jak!

        Już od pierwszego utworu "Cage Of Glass" czujemy mocne, pełne energii uderzenie typowe dla stonerowego grania, utwór w swej optymistycznej wymowie przypomina mi dokonania grupy Fu Manchu. Kobiecy wokal, raczej nietypowy dla takiej muzyki, okazuje się świetnym uzupełnieniem muzyki, choć wokalistka nie ukazuje tu w pełni swoich zdolności, prawdopodobnie dlatego, że szybkie tempo i dość prosta linia melodyczna nie pozwala na zbyt wiele witruozerii.

        Kolejny, jeden z najdłuższych numerów na płycie, "Night Fright" rozpoczyna się bardzo mocno nafuzzowanym riffem, z widocznym ciężarem basu jemu akompaniującemu, we zwrotkach robi się spokojniej, co tworzy bardzo przyjemny klimat, zwłaszcza że towarzyszy mu miły dla ucha wokal. Refren zaś jest dość chaotyczny i lekko psychodeliczny, acz niepozbawiony ciężkich gitarowych uderzeń, solówki w tym kawałku grane są w bluesowym stylu. Na zakończenie wszystko nabiera tempa aby z hukiem się zatrzymać.

Lene - wokalistka.
        Refren "The Killer" jest niezwykle nasiąknięty optymizmem, ten nieśmiało rozpoczynający się utwór, jest esencją klasycznie stoner rockową, z typowym "jękiem" gitary kończącym riff, w tle słychać zaś solidny bas. Dosadna solówka podkreśla niemal wakacyjny nastrój, jaki można odczuć słuchając tej muzyki. Następnie nadchodzi czas na solo perkusji, której wyjątkowo "rytm" co jakiś czas nadają przypominające o swojej obecności gitary.

        Jeśli taką muzykę puszczanoby w radiu, to "Strange Day" byłby moim zdaniem pierwszym z tego albumu, który by tam trafił. Nie znaczy to bynajmniej, że jest kiepski czy też, że mu czegoś brakuje. Jest bardzo soczysty. Ma wybitnie melodyjny i pełen polotu refren, co też często jest jedynym wyznacznikiem radiowych "hiciorów" (chociaż przyznać niestety trzeba, że większości brakuje nawet tego).

        Następny kawałek zwie się "Desire". Po osobliwym wstępie, w którym styl śpiewu przypomina lekko styl wokalistki Jefferson Airplane, rozwija się dość chaotycznie, perkusja w tle jest bardzo niespokojna, zaś riff gitarowy bardzo udziwniony. Zakończnie zaś oparte jest na patencie rodem z "Supa Scoopa And  Mighty Scoop" (super?)grupy Kyuss.

        "Smoke Rings" to utwór nie tyle spokojniejszy, co mniej entuzjastyczny w brzmieniu. Niemniej jego tempo jest zmienne. Pierwsza solówka jest niewyraźna i nieco sentymentalna, druga zaś jest o wiele bardziej wyraźniejsza i żwawsza, co w efekcie daje nam doznania naprawdę miłe dla ucha.

        Wracamy do krainy zdecydowanego, krzepkiego, basowego stonera wraz z pierwszymi dźwiękami "Mysterious Thoughts". Przewodni riff ma bardzo dziarską wymowę, szczególnie po stosunkowo spokojnym refrenie, w który zaangażowany jest chórek oraz organy. Wokalistka natomiast swoją bardzo ciekawą barwą głosu podkolorowuje dźwięk pełen dobrych fluidów. Główna solówka utworu przesądza o zbliżającym się końcu utworu, a ten według starej dobrej maniery kończy się jeszcze raz zagranym przewodnim riffem.

        Słysząc rozpoczęcie utworu "Sickness" mamy wrażenie, że to utwór sludge'owy. Cóż, w rzeczywistości może nie jest to utwór o aż takim ciężarze, jednakowoż przez mniej-więcej dwie pierwsze minuty, przed wejściem galopującego riffu (który przywodzi mi na myśl szybką jazdę po autostradzie) można być o tym niemal przekonanym. Solówka przypomina mi typowe brzmienia dla stylu rockabilly. Ten kawałek to w rzeczywistości kawał ciężkiej muzyki.

        Słuchacz uspokaja się zdecydowanie słysząc pierwsze dźwięki "Who Sees You?", które oscylują między bluesem a pustynnymi brzmieniami. Ciepły kobiecy wokal oraz klawisze w tle, obecne w refrenie, powodują jeszcze łagodniejszą wymowę utworu, choć gitary w żadnym wypadku nie mają "fajrantu" w czasie jego trwania. Bardzo wyrazista linia basu nie ustępuje nawet wykwintnie rzewnej solówce, co aż prosi się o wizualizację w postaci pełnego kontrastów krajobrazu o zachodzie słońca.

        Album całe szczęście nie kończy się na tzw. "smętach", zwieńczeniem jego jest doprawdy żywiołowy utwór, kolejny już na płycie, podczas którego chciałoby się siedzieć w starym Chargerze, Mustangu czy Pontiacu bądź na zakurzonym chopperze pędzącym po opuszczonych szosach. Numer ten, a zarazem cały album, zakończony jest "męczeniem" instrumentów, po nim zaś następuje łupnięcie i lekko arogancki śmiech wokalistki kończący definitywnie płytę.

        Reasumując (czego nie lubię robić) - album ten to kupa oldskulowych kawałków w sam raz na poprawę nastroju tudzież rozładowanie emocji. W rzeczywistości muzyka jaką gra Fuzz Manta to miks gatunkowy drgający między bluesem, hard rockiem, stoner rockiem i klasyką gatunku. Póki co to najlepszy duński projekt muzyczny jaki słyszałem i liczę na to, że jeszcze usłyszę coś lepszego. Polecam.

        Do posłuchania:

I. Night Fright

II. Sickness

wtorek, 16 sierpnia 2011

Southern Whiskey Rebellion - "On Guard Until Seal Is Broken"


Najwyższy czas na jedną z moich ulubionych, w pełni nawiązujących do tradycyj konfederackich (Skonfederowane Stany Ameryki - przyp.) kapel obracających się w klimatach stoner i sludge. Takim zespołem, bez żadnych wątpliwości jest, wywodzący się z Nowego Orleanu, Southern Whiskey Rebellion, póki co mający w swoim dorobku dwie płyty, z czego druga ("Path Of Forbidden Truth", 2008) bez dwóch zdań ustępuje miejsca pierwszej (o której napiszę w tym poście) pt. "On Guard Until Seal Is Broken".



Okładka albumu w moim przekonaniu nie jest specjalnie ciekawa, jednakowoż nawiązuje do tematyki wojny domowej, gdyż przedstawia żołnierzy konfederacji, o dziwo (nie wiem czy to nie nawiązanie do jakiejś konkretnej bitwy), miotającymi kamieniami. Obrazuje to bardzo trafnie tytuł albumu - stanie "na straży..." i walka wszelkimi środkami, "...póki pieczęć (przymierze?) nie jest złamana".

Wstępem do płyty jest "Hypocrite", który rozpoczyna się od mrocznych i chaotycznych dźwięków, które nagle ustają... po czym rozlega się okrzyk "Hypocrite, right!" będący swoistą komendą dla reszty zespołu - rozpoczyna się nieziemsko brutalne łojenie, które jest jedynie zapowiedzią tego, co grupa potrafi. Kawałek jest bardzo energiczny, co chwila następują typowe dla sludge metalu zwolnienia tempa, a po około dwóch minutach utwór zwalnia naprawdę poważnie, nie tracąc tym samym na ciężarze, a wręcz go zyskując... co miażdży absolutnie. Po dłuższej chwili wszystko ostentacyjnie przyspiesza i z morderczą siłą powoduje mimowolny headbang u odbiorcy czującego ducha takiej muzyki.

Kolejny utwór nawiązuje to tytułowego trunku, po krótkim dialogu, w którym kobieta pyta "kapitana" co teraz zrobią, a on bezzwłocznie wyraża potrzebę znalezienia whisky wchodzi muzyka, która jest tu dość żywa i skoczna jednocześnie zachowując ciężar. Riff okazuje się motywem przewodnim, oczywiście nie brakuje elementu muzycznego tratowania, w który zaangażowane są surowe gitary, bas i nieokrzesana perkusja. W pewnym momencie kawałek po kilku solidnych walnięciach przeradza się w nieco bardziej rzewny, słyszymy tu dość skąpą solówkę, po której utwór się kończy.

"Stars And Bars" (nawiązanie do flagi konfederacji) wprowadza nas w klimat konfederacji, po odgłosie przemarszu wojsk pojawia się riff gitarowy, następnie komenda "Fire!", po której wchodzi cała artyleria muzyczna, jak również wojenna (wmontowane są odgłosy). Odbiorca przenosi się nagle na front wojny pomiędzy wojskami konfederacji a jankesami. Toporne riffy padające co chwila z coraz to większą mocą przypominają kule armatnie gotowe go zdekapitować, co doskonale oddaje bezlitosną naturę wojny.

Bardzo klasycznie zaczyna się kawałek "Lethal Dose Of Ignorance", który potem jednak staje się  egzaltowany, jednak nie na długo, pozornie podniosły refren ma mocno solidne zakończenie, a sam utwór we fragmentach ma bardzo szorstki wydźwięk. Patos jednak wraca po chwili, będąc przerwanym dzikim nawalaniem przeradza się w totalnie bezlitosne łojenie w najlepszym stylu, dla nieobytych z taką muzyką będące tytułową "śmiertelną dawką ignorancji".

"C.S.A.", jak sama nazwa wskazuje, opowiada o Konfederacji,
mocne wejście, dość złagodzone na rzecz cowbella i nieznanego mi instrumentu "dmuchanego" kontynuowane jest przez dziarskie riffy, które wraz z perkusją rozpruwającą flaki niszczy twoje uszy... następnie zwalnia, a muzyka zdaje się mieć kilka ton, BUM... BUM-BUM-BUM... BUM... BUM-BUM-BUM... i tak dalej, coraz wolniej, aż ku końcowi.

Najlżejszym utworem na płycie jest piękny, bardzo klimatyczny i przenoszący słuchacza na ganek gdzieś na bagnach w Luizjanie - "Selfish Justification", po basowym wstępie, któremu towarzyszą odgłosy natury następuje zupełnie bezpardonowy cios w postaci gitarowego riffu. Utwór nie jest pozbawiony ani mocy, ani podniosłości, ani wieczornego, sielankowego klimatu - scala to wszystko w sobie. Dość prędkie gitarowe solo nie daje słuchaczowi czasu na odpoczynek, szczególnie, że tłem nie są już żaby, ni świerszcze, a niebanalny nowoorleański łomot.

"The Frustration Of Unattainable Goals" to najkrótszy i jednocześnie najbardziej dosadny numer na płycie, jednym słowem - ubojnia, czyli coś, czego frustraci potrzebują.

Następny kawałek zaczyna się dość niepokojąco, bo od syreny alarmowej. Lecz nie to mnie w nim urzeka, a stylowe wstawki w stylu country pomiędzy potężnymi partiami typowymi dla stylu SWR, nie zabrakło także podniosłego refrenu no i prawdziwie brutalnej szarży sludge'owych (albo nawet sledge'owych) młotów.

Albumowym killerem pod względem tłustości jest "Drone", nie pozostawia on żadnych złudzeń, że zespół ten nie bawi się w eksperymenty, a stawia na głębokie i, co ważne, trafne uderzenie. Solówka trochę odstaje od stylu utworu, chociaż jest zręcznie wpasowana. Perkusja siecze w rytm riffu, talerze nie zaznają spokoju, jeśli umieścić muzykę w płaszczyźnie entomologicznej to tan kawałek z pewnością byłby trutniem (ang. "drone").

Tematów alkoholowych w tego typu muzyce zabraknąć nie może, toteż na albumie znalazł się kawałek "The Ecstasy In Alcoholism" przepleciony pełnymi żałości dialogami pijanych ludzi, instrumental, zarówno jak i wokal pozostają na wysokim poziomie.

Od przekleństw wypowiadanych przez dzieci rozpoczyna się utwór o dość niepokojącym tytule "Incest, Rape, And Lies", po nich wchodzi bas, wraz z perkusją, ów "dziwny instrument", a następnie kolejny już riff, który jak zwykle narzuca wydźwięk utworowi. Są to w rzeczywistości wspomnienia o dawnych kolegach z dzieciństwa, których koleje losu, ostrożnie mówiąc, nie potoczyły się najlepiej. Utwór zakończony jest brutalnym i kompletnie kruszącym outrem oraz odśpiewanym "Yes, Jesus loves me".

"Look around, people hate You..." - tymi słowami zaczyna się ostatni na albumie utwór "Village Idiot", jest on gwałtowny i intensywny, po czym niespodziewanie zwalnia do granic możliwości, niejednokrotnie jeszcze zmieniając tempo i melodię do końca, wskazuje, iż album pozostaje destrukcyjny do samego końca.

Album ten jest w mojej ocenie niemalże perfekcyjny i w pełni zasługuje na polecanie go każdemu, kto ceni sobie muzykę naprawdę ciężką i kopiącą po sempiternie.

Do posłuchania:

I. C.S.A.

II. Selfish Justification

piątek, 1 lipca 2011

Charlie Musselwhite - "Continental Drifter"

Charlie Musselwhite z nieodłączną harmonijką
(nie - myliliście się - nie uprawia beatboxu!)

Charlie Musselwhite to 67-letni mistrz harmonijki ustnej, którego gry jestem miłośnikiem od roku. Miałem to szczęście być na jego koncercie w Gdyni bieżącego roku (ale nie o tym będę pisał). Wieloletni warsztat, umiejętność dostosowania się do wielu stylów, w końcu - bycie inspiracją dla innych muzyków (także z polskiej sceny np. Sławka Wierzcholskiego) powodują, że miano mistrza jest jak najbardziej na miejscu. Jednym z bardziej osobliwych albumów Charliego jest "Continental Drifter" wydany w roku 1999, gdyż łączy dwa gatunki.

Okładka jest dość typowa i na mój gust niezbyt oryginalna;
całe szczęście ma się to nijak do muzyki.
Album otwiera skoczny, lekki i bardzo miły dla ucha utwór "No" opowiadający o nieodwzajemnionej miłości przez kobietę, o której względy uporczywie zabiega podmiot; kawałek okraszony jest dwoma niezbyt długim, ale też niekrótkim solami na harmonijce, a także jednym gitarowym; wszystko jednak koronuje pianino i ciepły głos Musselwhite'a.

"Can't Stay Away From You" to utwór również poruszający relacje damsko-męskie, w tym przypadku jednak śpiewający nie może zapomnieć o ukochanej kobiecie, utwór jest lekko funkowy, zaś po czasie na pierwszy plan wybija się harmonijka, która odgrywa dość ślamazarną (w dobrym tego słowa znaczeniu) partię.

Konkretny klimat posiada kawałek "Voodoo Garden", jest powolny, spokojny, ale w pewien sposób porywający, dużą rolę odgrywa tutaj bas wraz z perkusją, które nadają rytm, natomiast głęboki wokal bluesmana i zapętlające się organy dopełniają resztę; jest to pewnego rodzaju jam, szczególnie jeśli zwróci się uwagę na gitarę, która odgrywa luźne, eleganckie solo. Harmonijka w tym utworze, poprzez swoje ciepłe brzmienie, jest z lekka hipnotyzująca.

"Little Star" będąc w całości instrumentalem stanowi kawałek popisowy harmonijki, ponadto jest w pewnej mierze jazzujący, spokojny i nieziemsko relaksujący. Kawałek jest zdecydowanie tkliwy i w pewnych fragmentach przypomina bardziej znany "Christo Redentor" z repertuaru Musselwhite'a.

Buena Vista Social Club
Od kawałka "Que te parece, Cholita? (What Do You Think, Cholita?)" - utworu po raz kolejny tyczącego się kobiety ("Cholita" oznacza twardą, niegrzeczną kobietę - coś jak nasze "kobita") rozpoczynamy naszą podróż bluesowo-latynoską poprzez muzykę stworzoną wraz z członkami kubańskiego Buena Vista Social Club (udzielają się oni jedynie na latynoskich instrumentach i w chórkach), która jest dla mnie zjawiskowa. Śpiew Charliego (który z klimatami kubańskimi niewiele ma wspólnego) o dziwo pięknie wpasowuje się w latynoskie rytmy, podobnież gra na harmonijce w jego wykonaniu. Strunowe solo naprawdę estetycznie łączy się z solem dętym. W tle słychać marakasy, bębny etc. które nadają słonecznego, latynoskiego polotu, jaki ochoczo tryska z utworu.

"Chan Chan (Charlie's Blues)" to powszechnie bardzo popularny utwór BVSC nagrany wraz z Musselwhitem, moim zdaniem lepszy od pierwowzoru. Harmonijka ustna wraz z instrumentami latynoskimi przenoszą słuchacza w okolice Karaibów, a ciepły, spokojny i wyraźny wokal powoduje, iż dla mnie jest to utwór idealny, z pewnością numer jeden spośród umieszczonych na albumie. Oczywiście, nie mogło obejść się bez cudownej partii harmonijki. Tekst tyczy się piękna natury.

Kolejną latynoamerykańską aranżacją jest "Sabroso (Delicious)", która jest zachwytem nad pięknem kobiety (tłumacząc "sabroso" - jej "apetycznością", "smacznością" czy "rozkosznością"). Ten utwór to kolejny dowód na to, że można bardzo zręcznie połączyć duszę bluesową z latynoską, choć wyczuwalna jest tu przewaga tej drugiej. Wszystko to daje bardzo odprężający wydźwięk.

"Siboney" to drugi już na płycie kawałek instrumentalny, w rzeczywistości jest latynoską wersją swojego poprzednika, choć bardziej żywą, podkolorowaną, co nie znaczy, że gorszą.

Wraz z utworem "My Time Someday" słuchacze tego albumu żegnają się z Kubańczykami, jest to bowiem numer typowo bluesowy, dosadny i skoczny, rzecz jasna (jak to często w bluesie bywa) opowiadający o pewnej kobiecie i zwiazanych nią uczuciach.

Bardzo powolny i statyczny, przywodzący mi na myśl samotną tratwę dryfującą w delcie Missisipi wieczorną porą "Blues Up The River" pozbawiony jest harmonijki, toteż wyróżnia się spośród innych.

"Please Remember Me" to godne podziwu zwieńczenie albumu, jest ten utwór wybitnie sentymentalny i wzruszający; głęboka, pełna emocji i czuła gra harmonijki, wraz z subtelnym śpiewem i gitarą akustyczną, stanowiącymi doń idealne tło, wprowadza słuchacza w nastrój typowy dla pożegnania, warto spostrzec, iż jest to - na co wskazuje tekst - pożegnanie na zawsze:

Will You please remember me, if we never meet again
Will You please remember me, I'll always be Your friend...

"Continental Drifter" jest jedną z najoryginalniejszych pozycji bluesowych jakie słyszałem, pełną różnorodnych smaczków na wysokim poziomie instrumentalnym, powinien zatem spodobać się każdemu, kto pragnie odpocząć, wzruszyć, rozmarzyć, rozerwać się czy poprawić sobie humor.

Do posłuchania:

I. Chan Chan (Charlie's Blues)

II. Please Remember Me
(+pseudovideoclip, który kiedyś zmontowałem)

środa, 29 czerwca 2011

The Kill Devil Hills - "Heathen Songs"

The Kill Devil Hills, prawdopodobnie w kompletnym składzie.
Dziś moją pisaninę poświęcę nieznanemu zespołowi The Kill Devil Hills z Australii, który jest dla mnie absolutnym fenomenem muzycznym, a ich debiutancka płyta pt. "Heathen Songs" jest jedną z niewielu, na której nie ma gorszego kawałka, a wszystko jest bliskie perfekcji. Generalizując można by rzec, iż grają country, lecz byłoby to skrzywdzenie i duże niedopowiedzenie. Mieszają bowiem swoją muzykę z bluesem, rockiem, folkiem, a miejscami nawet jazzem... ktoś powiedziałby, że taką muzykę nazywa się "alternatywną" czy "progresywną", ale z pewnością zmieniłby zdanie, gdyby tylko usłyszał co i jak grają. Zatem prezentuję wam ten oto albumik:


Okładka, co widać powyżej, jest dość niejasna i tajemnicza, pozwala na osobistą interpretację,
moja jest taka, iż są to australijskie skały, urwiska i klify obecne na tamtejszych pustyniach
(znów pustynia, czyż to nie męczące?!).
Wstęp do płyty, "Changin' The Weather" jest naprawdę konkretny i wprowadza w bardzo swoisty, tajemniczy, niejako mistyczny klimat, jest to utwór nieco jazzowy, zaczyna się jakby od ćwierkania ptaków, po chwili wchodzi soczysty bas (określenie zobowiązuje), a zaraz potem razem, tworząc potężną ścianę, perkusja, skrzypce i coś w stylu dzwonków (prawdopodobnie grane na organach)... po chwili dochodzi do nich gitara, która ogranicza się do kilku dźwięków powtarzanych naokoło. Perfekcyjny wokal, nieco udręczony, niewyraźny, melodyjny uzupełniony następnie innym, nieco zawodzącym głosem... oraz potężny, głośny refren, który jest naprawdę ciężki (mimo, iż muzyka nie należy do ciężkiej). Ten utwór to coś niebywałego, można by o nim pisać jeszcze dłużej.

"Gunslinger" to kawałek zaczynający się od kilku akordów na gitarze akustycznej, następnie towarzyszy mu świetne pianino (jakby wyjęte wprost z westernu - co odpowiada tekstowi), skrzypce, których gra jest bardzo odpowiednia do klimatu utworu... świetne przejście instrumentalne, rodem z westernu, stworzone przez gitarę elektryczną daje poczucie przestrzenności niespotykanej na co dzień. Wokal, nieco inny niż w pierwszym utworze, wyśpiewując "Don't make me walk like a...", w obliczu ciszy ze strony innych instrumentów, zapowiada nagłe uderzenie, które następuje przy frazie "...GUNSLINGER!". Brak tutaj popisowych wstawek czy solówek, lecz wszystko razem stanowi idealnie wyważoną całość. Moc i klimat nadal wszechobecne.

Spokojny, rzewny, sentymentalny, naładowany emocjami - taki jest kolejny utwór "Angry Town" - wokal jest dość delikatny (co bynajmniej nie oznacza, że słaby), bas zdaje się dominować w tym utworze, perkusja jest ślamazarna, gitara dosłownie brzdąka. W refrenie dochodzą pięknie i solidne brzmiące klawisze i chórek... Numer ten buzuje klimatem pozwalającym słuchaczowi odpłynąć i zanurzyć się w muzyce. Solo gitarowe jest dość oszczędne, nie wychylające się poza ogólny styl kawałka.

Po tym utworze słyszymy harmonijkę, której towarzyszy znów gitara akustyczna, zaraz potem wchodzą bębny i to naprawdę nieliche. "Heathen" ma dość mroczny, piekielny (w sensie temperatury) i pustynny klimat (lecz w całkowicie innym stylu niż wcześniej opisywany przeze mnie Slo Burn), wokal męski dopełniony o kobiecy poraża słuchacza. Człowiek czuje się dosłownie spieczony po przesłuchaniu tego kawałka.

"People Stain" zaskakuje swoją skocznością, prowokuje on niemal do tańca, wesołe pianinko wraz z gitarą plus zdecydowanie radosny wokal wywołuje u odbiorcy pozytywne wrażenia, choć, przyznać muszę, napełniony jest także pewną dozą "radosnego sentymentalizmu". Country'owe solo na pianinie i gitarze (jednocześnie), po którym następuje chwilowe wyciszenie (a następuje ono co chwila) nadaje utworowi niesamowitej witalności.

Najbardziej rozpoznawalnym utworem jest bardzo melancholijna ballada "Drinking Too Much", gdzie w końcu wyeksponowana jest harmonijka ustna. Organy, gitary są jedynie tłem dla chwiejnego, lekko zrozpaczonego wokalu (na wysokim poziomie). Bardzo wymowny jest refren:

I'm not the guy You percieve
You tell me that I'm drinking too much

Zaś uderzająco tragiczne w swej wymowie słowa:

Everything I touch turns to shit
But You are the exception to it

Zespołowi udało się nagrać balladę jednocześnie wyzbywając się kiczu, z czym często w balladach możemy się spotkać.

Dość enigmatycznie (i nielogicznie) zatytułowany "6=5" to piosenka naprawdę ciężka, znów spotykamy się z bębnami, które nadają rytm i dyktują całe brzmienie utworu,towarzyszy im jedynie tamburyn, skrzypce i wokal, zaś pod sam koniec dopiero klawisze. Utwór ten może być przytłaczający, refleksyjny, bądź nawet dodający energii, zależnie od nastawienia odbiorcy.

Alex Archer - gitarzysta grupy
(zdjęcie pozyskane dzięki blogowi gemma shoots holga)
"Trying To Forget" to kolejny skoczny kawałek, bardzo zręcznie nagrany, kolejny, który emanuje pięknym "szczęśliwym sentymentalizmem". Pierwsze skrzypce w tym utworze grają właśnie skrzypce, chociaż bywają zagłuszane przez inne instrumenty, to jednak nadają główną melodię. Wokal kobiecy pojawiający się w refrenie jest dla mnie elementem, który dodaje jeszcze wyraźniejszego klimatu.

Jak to zwykle bywa, po utworze skocznym nastaje czas na bardziej ponury, a takim z pewnością jest "Brown Skin" (chciałoby się dośpiewać "...and a bottle of whisky") - ciepły, refleksyjny jak cholera utwór, oparty głównie na gitarze akustycznej - jeden ze spokojniejszych i najsmutniejszych utworów na płycie, co nie oznacza, że pozbawiony piękna.

"A one... a two... a one-two-three-four!" - tak zaczyna się kolejna melodia, zatytułowana "Kill Devil Hills" - diabelnie skoczna, bardzo energiczna, mimo iż obecny jest tutaj dość zmęczony wokal, który jednak przeplata się z innymi, co sprawia wrażenie jakby każda zwrotka była śpiewana przez inną osobę... kawałek wali westernem i prerią na 100 mil... Bardzo ciekawa jest obecność klarnetu, który odgrywa nawet mini-solówkę.

Album kończy się podobnie jak się zaczyna, "Chaingin' The Weather (Reprise)" jest swoistą kontynuacją utworu otwierającego album.

Napisawszy to, co dotąd napisałem jestem skłony stwierdzić, że opis nie jest w żaden sposób oddać tego, co muzyka. Wierzę jednak, że może być przyczyną sięgnięcia przez Was po tę muzykę. "Heathen Songs" pozostaną prawdopodobnie jednym z albumów mojego życia (jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało)

Do posłuchania:

I. "Changing The Weather"

II. "Drinking Too Much"

Slo Burn - "Amusing The Amazing"


Slo Burn; po lewej, z petem w ustach, widoczny señor Garcia.

Tak... zaczynam od muzyki brudnej od pustynnego piachu, wysuszonej bezlitosnym słońcem, jednak niepozbawionej mocy, silnych emocji, energii, tak bardzo emanujących z człowieka podczas uciążliwych upałów i przeciwności, którym musi podołać, zupełnie jak u wędrowca, który chce samotnie przemierzyć i pokonać pustynię. W nadziei, iż takiego klasyka jak Kyuss nie muszę moim czytelnikom przedstawiać, zabrałem się za cudowny album "Amusing The Amazing" grupy Slo Burn. Zaznaczam, że z oczywistych powodów nie będę mógł powstrzymać się z porównywaniem muzyki Slo Burn do Kyuss - co nie powinno wpłynąć na jakość opisu.
Okładka albumu (vide supra) szkicuje nam ogólną wizualizację muzyki granej przez Slo Burn, co prawda na amerykańskich pustyniach (a taka jest proweniencja zespołu) słonie nie występują, ale czyż ludzie nie odczuwają podobnych emocyj na pustyni afrykańskiej (pomijając fakt, że nie rosną tam kaktusy, przez które można by poskakać - patrz tracklista, podobnież nie ma tam autostrad... przynajmniej tak gęstych)?
Już od pierwszego utworu, "The Prizefighter", który jest idealnym rozpoczęciem albumu, poczuć możemy ten wszechobecny klimat... pierw chwiejny riff na gitarze, któremu towarzyszą coraz wyraźniejsze uderzenia perkusji, gdy w końcu wchodzi bas (niesamowicie ofensywny, tak bardzo liczący się w tym gatunku) wraz ze wzmocnionym riffem, wszystko spaja potężny wokal Johna Garcii. Granie niejednokrotnie do złudzenia przypominają styl mocniejszych utworów Kyuss, mimo iż, jeśli idzie o skład personalny, łączy ich jedynie wokalista.

Kolejny utwór - "Muezli" - jest nieco bardziej rzewny, choć niepozbawiony dynamiki i mocy, możemy w nim zauważyć typowy dla twórczości pana Johna tekst:

Blood blood blood
Some give away you'll have to steal it from me so I
Glove glove glove
I put 'em on & baby don't you run from me
Shove shove shove
You take your time you have to wanna come and see
Load load load
The ride is up & someone won't you pick me up
Blood blood blood
Ah you rake my line & baby won't you tell me your lies
Shove shove shove
Ah and every while & time won't you stick to me

Zaraz po tym kawałku gwałtownie wchodzi "Pilot The Dune" (mój absolutny faworyt tegoż zespołu), bas szaleje, tak samo gitary, pekusja siecze jak dzika, następnie wchodzi (typowy dla Kyuss) przedłużony akord, przyspieszenie... a zaraz potem... zwolnienie (niemalże sludge'owe)!!!

"July" to kawałek prawdziwie szorstki, powolny, ciężki, lecz także melodyjny, przepełniony pustynnym piachem, niemalże pozwalający odczuć upał pustyni podczas słuchania. "Slo Burn (Wheel Fall)" jest utworem wybitnie kyussowym (natężenie basu nie zmniejsza się), mi przywodzi na myśl starą autostradę na środku pustyni, po której pędzi brudny i rozgrzany przez słońce Harley, wskazuje na to także fragment tekstu:

Don't ever said you tried
Living with my ride
Driving love and prayer
To anywhere you want to be, yeah!


"Positiva" to utwór bardzo melodyjny, dość wyróżniający się z albumu, często pojawiające się "Oh yeah" idealnie zgrywające się z melodią refrenu wprawia słuchacza w pewien trans i nadaje utworowi nieziemskiej mocy. "Cactus Jumper" jest bezkompromisowy, to pustynne łojenie bez ogródek. Utwór "Round Trip" nie pozostaje dłużnym, a jako nawiązkę daje słuchaczowi odczuć ciężar riffu w najlepszym możliwym wydaniu. Zwieńczeniem albumu jest "Snake Hips", utwór dość przestrzenny z bardzo miłą dla ucha solówką gitarową.

Nie bez kozery zatem album "Amusing The Amazing" jest często nazywany szóstą płytą Kyuss, moim zdaniem jest to jednak mocniejszy styl, pozbawiony często występujących u swojego poprzednika fragmentów spokojnych, czy niemalże relaksacyjnych.




"...Honey, You can't conceive a Slo Burn..."

Do posłuchania:

I. "Positiva"

II. "Pilot The Dune"