Fuzz Manta podczas koncertu. |
W końcu naszła mnie chęć, żeby napisać coś nowego. A motywację, o czym sami się przekonacie, miałem niebanalną. Wrzuciłem na warsztat zespół i album, który bardzo mnie zaskoczył. Znalazłem ów w bibliotece RYM kolegi Wiktora (z bloga The Man That Follows Hell), który to jak się okazało, sam nie zdążył jeszcze go przesłuchać. Przyciągnęła mnie do niego okładka...
Okładka albumu "Smokerings". |
...która, trzeba przyznać, jest bardzo pomysłowa i zachęcająca, natomiast zobowiązująca nazwa zespołu i albumu jeszcze bardziej mnie intrygowała. Ta duńska grupa nagrała go w 2009 roku. Pomimo tego muzyka na nim zawarta brzmi jakby była żywcem wyjęta z lat 70-tych, podobną drogą poszedł szwedzki projekt Graveyard (który momentami brzmi w stylu Led Zeppelin). Skandynawowie podążają bardzo ciekawą drogą. Do chlubnych tradycji nigdy nie dość nawiązań. A jak!
Już od pierwszego utworu "Cage Of Glass" czujemy mocne, pełne energii uderzenie typowe dla stonerowego grania, utwór w swej optymistycznej wymowie przypomina mi dokonania grupy Fu Manchu. Kobiecy wokal, raczej nietypowy dla takiej muzyki, okazuje się świetnym uzupełnieniem muzyki, choć wokalistka nie ukazuje tu w pełni swoich zdolności, prawdopodobnie dlatego, że szybkie tempo i dość prosta linia melodyczna nie pozwala na zbyt wiele witruozerii.
Kolejny, jeden z najdłuższych numerów na płycie, "Night Fright" rozpoczyna się bardzo mocno nafuzzowanym riffem, z widocznym ciężarem basu jemu akompaniującemu, we zwrotkach robi się spokojniej, co tworzy bardzo przyjemny klimat, zwłaszcza że towarzyszy mu miły dla ucha wokal. Refren zaś jest dość chaotyczny i lekko psychodeliczny, acz niepozbawiony ciężkich gitarowych uderzeń, solówki w tym kawałku grane są w bluesowym stylu. Na zakończenie wszystko nabiera tempa aby z hukiem się zatrzymać.
Lene - wokalistka. |
Jeśli taką muzykę puszczanoby w radiu, to "Strange Day" byłby moim zdaniem pierwszym z tego albumu, który by tam trafił. Nie znaczy to bynajmniej, że jest kiepski czy też, że mu czegoś brakuje. Jest bardzo soczysty. Ma wybitnie melodyjny i pełen polotu refren, co też często jest jedynym wyznacznikiem radiowych "hiciorów" (chociaż przyznać niestety trzeba, że większości brakuje nawet tego).
Następny kawałek zwie się "Desire". Po osobliwym wstępie, w którym styl śpiewu przypomina lekko styl wokalistki Jefferson Airplane, rozwija się dość chaotycznie, perkusja w tle jest bardzo niespokojna, zaś riff gitarowy bardzo udziwniony. Zakończnie zaś oparte jest na patencie rodem z "Supa Scoopa And Mighty Scoop" (super?)grupy Kyuss.
"Smoke Rings" to utwór nie tyle spokojniejszy, co mniej entuzjastyczny w brzmieniu. Niemniej jego tempo jest zmienne. Pierwsza solówka jest niewyraźna i nieco sentymentalna, druga zaś jest o wiele bardziej wyraźniejsza i żwawsza, co w efekcie daje nam doznania naprawdę miłe dla ucha.
Wracamy do krainy zdecydowanego, krzepkiego, basowego stonera wraz z pierwszymi dźwiękami "Mysterious Thoughts". Przewodni riff ma bardzo dziarską wymowę, szczególnie po stosunkowo spokojnym refrenie, w który zaangażowany jest chórek oraz organy. Wokalistka natomiast swoją bardzo ciekawą barwą głosu podkolorowuje dźwięk pełen dobrych fluidów. Główna solówka utworu przesądza o zbliżającym się końcu utworu, a ten według starej dobrej maniery kończy się jeszcze raz zagranym przewodnim riffem.
Słysząc rozpoczęcie utworu "Sickness" mamy wrażenie, że to utwór sludge'owy. Cóż, w rzeczywistości może nie jest to utwór o aż takim ciężarze, jednakowoż przez mniej-więcej dwie pierwsze minuty, przed wejściem galopującego riffu (który przywodzi mi na myśl szybką jazdę po autostradzie) można być o tym niemal przekonanym. Solówka przypomina mi typowe brzmienia dla stylu rockabilly. Ten kawałek to w rzeczywistości kawał ciężkiej muzyki.
Słuchacz uspokaja się zdecydowanie słysząc pierwsze dźwięki "Who Sees You?", które oscylują między bluesem a pustynnymi brzmieniami. Ciepły kobiecy wokal oraz klawisze w tle, obecne w refrenie, powodują jeszcze łagodniejszą wymowę utworu, choć gitary w żadnym wypadku nie mają "fajrantu" w czasie jego trwania. Bardzo wyrazista linia basu nie ustępuje nawet wykwintnie rzewnej solówce, co aż prosi się o wizualizację w postaci pełnego kontrastów krajobrazu o zachodzie słońca.
Album całe szczęście nie kończy się na tzw. "smętach", zwieńczeniem jego jest doprawdy żywiołowy utwór, kolejny już na płycie, podczas którego chciałoby się siedzieć w starym Chargerze, Mustangu czy Pontiacu bądź na zakurzonym chopperze pędzącym po opuszczonych szosach. Numer ten, a zarazem cały album, zakończony jest "męczeniem" instrumentów, po nim zaś następuje łupnięcie i lekko arogancki śmiech wokalistki kończący definitywnie płytę.
Reasumując (czego nie lubię robić) - album ten to kupa oldskulowych kawałków w sam raz na poprawę nastroju tudzież rozładowanie emocji. W rzeczywistości muzyka jaką gra Fuzz Manta to miks gatunkowy drgający między bluesem, hard rockiem, stoner rockiem i klasyką gatunku. Póki co to najlepszy duński projekt muzyczny jaki słyszałem i liczę na to, że jeszcze usłyszę coś lepszego. Polecam.
Do posłuchania:
I. Night Fright
II. Sickness